Kask Lazer Strada. Rehabilitacja. I powrót do jazdy

Kolarstwo to wspaniały sport. Wspaniały i jednocześnie niezwykle bolesny. Zwłaszcza wtedy, kiedy się upada i nie można się od razu podnieść. Na szczęście zazwyczaj jest to pozostawienie części skóry na asfalcie. Powrót po czymś takim zajmuje zazwyczaj krótką chwilę. W ciągu kilku dni można wskoczyć na rower i jeździć jak wcześniej.

Czasami jednak upada się źle. I wtedy jest problem.

P.Biernacki

W czerwcu tego roku przydarzył mi się właśnie taki zły upadek. Gdyby nie kask Lazer Strada, bardzo możliwe, że efekt tego upadku byłby jeszcze bardziej bolesny. Dlatego dzisiaj postanowiłem trochę napisać o swoich ostatnich miesiącach. O tym, jak niefajnym doświadczeniem jest zły upadek. Dlaczego kask Lazer jest fajny (i nie dlatego, że dostałem go za darmo). A także O tym jak wyglądała moja droga do powrotu do sprawności, a przede wszystkim, jak znowu cieszę się kolarstwem. To moja droga do zdrowia. I tylko moja.

Kask Lazer Strada KinetiCore

Jakoś w marcu tego roku zobaczyłem nowy kask Lazer. Była to jednodniówka w Belgii, a na głowie kolarzy Jumbo-Visma siedział nowy Lazer Vento KinetiCore. Kilka dni później napisałem do polskiego oddziału Shimano i po następnych kilku dobach dotarł do mnie nowy kask. Zbiegło się doskonale z rozbiciem mojego poprzedniego, czyli Speca Evade pierwszej generacji. Trafił do mnie kask Lazer Strada z tą samą technologią znajdującą się w modelu aerodynamicznym.

Lazer Strada to kask stricte wspinaczkowy. Nie należy do najlżejszych na rynku, ale na pewno świetnie chroni głowę. Wiem coś o tym. Ale nie o tym miało być. Został wyposażony w technologię KinetiCore. W prostych słowach jest to coś zbliżonego do MIPSa. Aczkolwiek, w przeciwieństwie do niego, nie jest to dodatkowy element kasku, tylko bezpośrednio w niego włożony. Nic się nie przesuwa, nie obraca, ani inne takie sztuczki. Tutaj jest to lepiej opisane – tak, linkuję bezpośrednio do strony producenta. Taki uczciwy jestem.

Niezwykle podoba mi się linia tego kasku. Jest po prostu niezwykle zgrabny, a w wersji czerwonej pięknie mieni się kolorem. Dla mnie jest to po prostu jeden z ładniejszych kasków dostępnych na rynku. Aczkolwiek, po rozbiciu pierwszego, postanowiłem wybrać czarny. Dlaczego? Bo dwa razy nie wchodzi się do tego samej rzeki. Nie chcę kusić losu mając to samo malowanie na głowie. Może głupi przesąd, ale nie bardzo chce mi się sprawdzać, czy bark wytrzyma kolejny taki upadek. W tym samym roku.

Mój wypadek

Był to w sumie dzień jak każdy inny. Wyjście z chłopakami na rower, jazda niezbyt długa i niezbyt krótka. Taka w sam raz, coś koło 120 kilometrów. Do tego dosyć ciepło, z możliwą leciutką mżawką o poranku. Nic w sumie nie zwiastowało jakichś większych przygód.

Startowaliśmy jak zawsze spod Decathlon Targówek – nie ma w tym nic dziwnego, bo to partner naszej grupy kolarskiej. Chwila gadania, fotka pod sklepem i można ruszać. Trasa była ustalona dużo wcześniej, z drobnymi korektami na samym początku, bo prace drogowe i triatlon na głównej drodze, którą trzeba było przeciąć. Jednak od samego początku miałem takie dziwne uczucie w żołądku. Wiecie, gdy grupa się trochę rwie, niektórzy wyrywają się do przodu, nie sprawdza się tyłu pomimo ciągłych komentarzy, że ktoś odpadł.

A miał być to coffee ride, a nie żadna gonka. No dobra, czasami tak bywa, gdy zbierze się zbyt wielu ludzi o bardzo rywalizującym nastawieniu. W sumie pierwszy raz faktycznie spowolniło się grupę gdzieś w okolicy 40 kilometra, kiedy faktycznie tempo wzrastało do tego, które bardziej kojarzy się z mocnym treningiem niż luźną ustawką. W pewnym momencie, żeby zespawać osoby uciekające trzeba było włożyć te 600 watów w korby i dojechać do nich. Teraz jak o tym myślę, to nie wiem po co. Pisanie o takich sprawach po dłuższym czasie daje dobrą perspektywę i spojrzenie, na to wszystko.

Lazer Strada z pewnością uratował mi łeb

Stopniowo zaczęło się to wszystko wyciszać. Krok po kroku. Jasne, jakieś tam ataki na segmenty były, ale zasadniczo udało się uspokoić grupę, która jechała swoim tempem. W Serocku szybka kawka, ciastka i można ruszać w drogę powrotną. To tylko 30 kilometrów do domu. Zazwyczaj ta trasa zajmuje mi około 50 minut.

Tym razem zajęła dłużej. Rozkojarzyłem się trochę w jej trakcie – brakowało komunikacji w grupie, ludzie jechali tam, gdzie nie powinni i przez to mam wrażenie doszło do mojego wypadku. Na drodze był lekki korek, ja jechałem jako jeden z ostatnich w grupie, a z przodu nie poszedł żaden komunikat o zatrzymaniu się. W ostatniej chwili zobaczyłem, że kolega się zatrzymał i żeby się w niego nie wbić odbiłem w prawo. Pech chciał, że pobocze wyłożone było żwirem, który zablokował mi przednie koło i przeleciałem przez kierownicę. Przy upadku uderzyłem barkiem, i cóż. W pierwszym momencie lekki ból i oszołomienie. Wstaję, otrzepuję się i sprawdzam ciało.

Te wszystkie lata sztuk walki nauczyły mnie naprawdę dobrego rozeznania się ze swoim organizmem. Bez problemu jestem w stanie wyodrębnić, które miejsce mnie boli. Czy jest to obicie, zwichnięcie czy złamanie. Koledzy od razu mówili, że pewnie obojczyk złamany, jednak po bólu wiedziałem, że to zwichnięcie barku. Bo ból był bardzo podobny do zwichnięcia stawu kolanowego, którego znam aż za dobrze. Sprawdzam zakres ruchu i nie stwierdzam jakiegoś dużego upośledzenia. Wiem jednak, że dalej już nie pojadę. Patrzę na kask – wgnieciony. Na okularach spora i głęboka rysa. Chłopakom mówię, żeby już jechali, a sam dzwonię po Asię i do szpitala. Zostaje ze mną Adrian, któremu bardzo dziękuję za pomoc. Chłopie, jesteś super. I wciąż mi jest głupio, że mieszkasz ze mną na jednym osiedlu i dopiero po wypadku Cię rozpoznałem. No, ale ja zawsze miałem problemy z rozpoznawaniem ludzi (nie to, że to mnie tłumaczy).

Szpital nigdy nie jest przyjemny

Z miejsca wypadku jadę z Asią prosto do szpitala. Chwila spędzona w poczekalni, potem chwila u ortopedy, potem tomografia i rentgen. Córka się troszkę niecierpliwi, ale lody wszystko wynagrodzą. Z opisem RTG ląduję ponownie u Pani ortopedy. Diagnoza – zwichnięcie stawu obojczykowo-barkowego stopnia 3. Nic przyjemnego, powiem szczerze. Trzeba będzie operować.

Przed wyjściem jeszcze odwiedzam jednego lekarza, by zdiagnozować, czy nie mam wstrząśnienia mózgu. Po pokazaniu lekarzowi zdjęcia kasku zdziwił się, że takiego nie doznałem. Z resztą, ten dzień był jakimś czarnym dniem, jeśli chodzi o liczbę wypadków na rowerze… dziwnie się złożyło, że tylko ja z osób odwiedzających szpital tego dnia jechałem w kasku.

Powrót do domu to już początek rozważania, co z tym fantem zrobić. Termin na NFZ odległy w kosmos, a prywatnie koszta też w kosmos. Całości nie ułatwiał fakt, że czas goni, bo trzeba to zrobić jak najszybciej.

I tak zaczęło się moje latanie po lekarzach i fizjoterapeutach. Które skończyłem na wizycie w Rehabilitacji Rehab. Z czym wiąże się zupełnie zabawna historia.

Rehabilitacja Rehab – czyli odnów stare znajomości

Ostatnim fizjoterapeutą na mojej liście był Arkadiusz Bienias. Czyli mój kolega z czasów karate, syn bardzo dobrych znajomych moich rodziców. Szczerze, to zupełnie zapomniałem, że jest on fizjoterapeutą. Aczkolwiek moja Mama szybko mi o tym przypomniała. 15 minut później byłem zapisany już na wizytę do niego.

Do tego czasu jeszcze trochę łudziłem się, że obejdzie się bez operacji. Po wstępnym badaniu Arek też się trochę zastanawiał co do niej, bo zakresu ruchu praktycznie nie straciłem. Aczkolwiek po zobaczeniu zdjęciu rentgena, od razu skierował mnie na operację – wcześniej dając ćwiczenia, które miałem robić przed nią. No to poszedłem na operację. Ogólnie Arek to wspaniały specjalista i każdemu zawsze będę go polecał. ZAWSZE. A tutaj link bezpośrednio do niego.

Wyjmiemy Ci z nogi mięsień i włożymy do barku

18 lipca ruszam do szpitala. No dobra, najpierw udaję się na 10 kilometrowy spacer, żeby się trochę uspokoić. Nigdy nie byłem fanem szpitali, z resztą nie znam nikogo, kto byłby. Teraz kilka słów na temat samej operacji.

Jak pisałem wcześniej, doznałem zwichnięcia stawu obojczykowo-barkowego. Przez to miałem ograniczony zakres ruchu i podniesiony obojczyk, który mogłem sobie nacisnąć, a ten z powrotem się unosił. Objaw klawisza, jak mi to Arek ładnie tłumaczył. By doprowadzić wszystko do porządku, trzeba było to odpowiednio ustabilizować. Posłużyła do tego tytanowa linka, a także włókno mięśnia półścięgnistego. To taki mięsień, który znajduje się w udzie. Jest prostownikiem i słabym przywodzicielem stawu biodrowego. W kolanie pomaga przy zginaniu. Normalnie jestem w szoku, jak dużo o anatomii nauczyłem się w tak krótkim czasie.

Do szpitala trafiam o 13. Przyjęcie, zapłata i jazda do sali. Przebrać się w ciuszki operacyjne i ustanowić nowe trendy jeśli chodzi o modę. O 16 ląduję na bloku. Budzę się około 20, jak mówi mi telefon. Znaczy jak teraz patrzę na godzinę wykonania telefonu do Asi i rodziców oraz siostry. Bo tych rozmów nie pamiętam w ogóle.

W nocy budzę się wielokrotnie

I nie ma w tym nic dziwnego. Cały czas coś mi przeszkadza. Ale pełną świadomość łapię dopiero koło 5, kiedy zaczynam pisać trochę z Asią na messengerze. Potem rentgen, z powrotem na salę. Rozmowa z lekarzem i zakaz większej aktywności przez następne dwa tygodnie. Aż nie zdejmą mi szwów. Przed operacją myślałem, że dosyć szybko wskoczę chociaż na trenażer. Maks 2-3 dni. Ale kiedy staram się podnieść uświadamiam sobie, że to jednak poczeka. Nie jestem w stanie w ogóle obciążyć prawej nogi, z której wycięty został fragment mięśnia. Odwołuję wizytę u Arka, z którym umówiłem się, że rehabilitację zaczniemy niemal zaraz po operacji, ale lekarz zakazał. No cóż. Nic na to nie poradzę, trzeba będzie poczekać te dwa tygodnie.

Zdjęcie szwów, pierwsza wizyta u Arka i trenażer

Nie będę zanudzał Was kwestią mojego pierwszego dnia w nowej firmie (dwa dni po operacji). O wyjeździe wakacyjnym z rodziną do Chańczy może napiszę oddzielny tekst (ale poniżej wrzucę dwa zdjęcia zapowiadające). Przesuniemy się natomiast o te dwa tygodnie do przodu. Do zdjęcia szwów.

Szwy miałem zdjęte we 2 sierpnia. Tego też dnia dostałem zgodę na rozpoczęcie rehabilitacji oraz lekkie kręcenie na trenażerze. W Decathlon Targówek, który jest partnerem mojej grupy kolarskiej (która organizuje teraz czasówkę! O tym macie wpis tutaj), wypożyczyłem trenażer Elite Direto XR. O tym będzie za chwilę.

Następnego dnia, po pracy, ląduję u Arka, który sprawdza mój zakres ruchu. Jest gorzej niż przed operacją, ale to po prostu wynik ciągłego chodzenia z temblakiem i braku jakichkolwiek ćwiczeń. I tutaj zaczynamy cały pakiet zabiegów. Mobilizacja blizny, masaże, rozciąganie ręki etc. Szczerze mówiąc, cieszę się, że moim fizjoterapeutą jest stary znajomy, bo przynajmniej nie muszę się jakoś specjalnie krępować z okazywaniem niezadowolenia przy bólu, a i o dzieciach i życiu możemy sobie pogadać. Na zakończenie wizyty dostaję pracę domową w postaci zestawu ćwiczeń. Codziennie będzie tego z 25 minut.

Po wizycie u Arka wskakuję pierwszy raz na trenażer. Myślałem, że będzie fajnie. Ależ ja się myliłem. Każde zakręcenie korbami to ból. Czasami kręcę tak słabo, że miernik nawet nie wykrywa wkładanych watów. Jeszcze nigdy nie czułem się tak źle.

TO WSZYSTKO JEST W GŁOWIE

Oczywiście, to wszystko jest w głowie. Jednak po pięciu minutach schodzę z trenażera i idę pod prysznic. Czuję się bardzo źle ze swoją słabością. Nigdy nie czułem się taki słaby. Tak, ten post jest swego rodzaju terapią, bo cały czas siedzi mi to w głowie.

Całe życie nie miałem jakichś znaczących problemów z ciałem. Jasne, zdarzyło mi się chodzić o kulach, bo zwichnąłem staw kolanowy. Jednak wtedy wciąż miałem sprawne ręce i mogłem rozpakować zmywarkę, zrobić sobie coś do jedzenia czy normalnie wstać z kanapy/łóżka. Teraz było jednak inaczej. Każdy ruch, nawet teraz – po dwóch miesiącach od operacji – wciąż okupiony jest swego rodzaju bólem. Wciąż czułem i czuję pewne ograniczenia. Nawet po codziennych ćwiczeniach rehabilitacyjnych.

Wiem, że to o czym piszę, to mały wycinek lęków, z którymi mierzą się inni. Moja koleżanka aktywnie zmaga się z depresją, moi znajomi mają większe lub mniejsze upośledzenia. U mnie jest to jednak tylko chwilowe. Jednak wciąż odcisnęło to swego rodzaju piętno na mojej psychice.

Rzadko kiedy mówię o swoich problemach ze sobą. Nie wiem czym jest to spowodowane. Uważam jednak, że nie tylko ja, ale każdy powinien robić to częściej. Rozmawiać o swoich o lękach i problemach. Nie zamykać ich w sobie i walczyć z nimi samodzielnie. I chyba dlatego o tym piszę. Bo pomimo mojego zawodu, wciąż nie potrafię zbytnio rozmawiać, jeśli dotyczy to mnie.

Ten tekst jest już bardzo długi

Postaram się przyśpieszyć nieco tempo tej opowieści. W kolejnych dniach dalej wchodziłem na trenażer. Powoli kręciłem coraz więcej i mocniej. W ciągu 3 tygodni udało mi się wykręcać średnią moc wynoszącą 130 watów. Osiągnięcie, z którego byłem niezwykle dumny.

Pod konie sierpnia nieśmiało zapytałem Arka czy mogę wyjść na rower. Ku mojemu zaskoczeniu pozwolił mi. No dobra, spodziewałem się tego. Dlatego wcześniej napisałem do Shimano, że w sumie jestem gotowy do jazdy i chętnie skorzystam z tej propozycji wysłania nowego Lazer Strada. Warunek jazdy był jeden – krótko i niezbyt intensywnie.

Dlatego w niedzielę rano założyłem ciuchy i nowy kask i wyszedłem na rower z Łukaszem. Dla mnie, pomimo bardzo luźnej jazdy, było to swego rodzaju katharsis. Ponad dwa miesiące od wypadku i 5 tygodni od operacji wszedłem na rower. Po zakończonej jeździe nie patrzyłem nawet na wykręcone waty. Nie po to wyszedłem. Chciałem na nowo poczuć to wspaniałe uczucie towarzyszące jeździe. I zdecydowanie było to oczyszczające przeżycie.

Od ponad 3 tygodni jeżdżę na rowerze już w miarę regularnie. Na krótkich dystansach, bo do długich mi jeszcze – nomen omen – daleko. Nie poddaję się. Ten sezon już się kończy, a w przyszłym będzie tylko lepiej.